Wszystko w tym spektaklu jest po prostu "sobą". Niczego nie udaje. I to się czuje, to czaruje, porywa i zmusza do refleksji. To jest tak prawdziwe, że pochłania człowieka (kobietę, za mężczyzn się nie mam odwagi wypowiedzieć) bez reszty. Norę się kocha od pierwszego wejrzenia. Norę się rozgrzesza. Norę się podziwia.

Możecie mnie rozstrzelać za moje poglądy, ale więcej jest w ruchu feministycznym postaw i haseł, które mnie odrzucają, niż tych, z którymi mogłabym się utożsamiać. Nie mogę się jednak określać mianem antyfeministki – bo byłaby to łatka przypięta znacznie na wyrost. W dobie fejsbuka, w czasach dominacji wyrazistych, choć często anonimowych poglądów, może się zatem wydawać, że pływam po spokojnych wodach nijakiego "po środku". W rzeczywistości jednak próbuję utrzymać równowagę na rozszalałych falach współczesnych doktryn społecznych, które rzucają moją szalupą od lewego do prawego brzegu. Dawno to zadanie nie było tak trudne, jak chwilę po obejrzeniu "Nory", spektaklu na motywach dramatu Henryka Ibsena, wystawionego na deskach Teatru Miejskiego.
Są prawdy tak uniwersalne, że skutecznie opierają się czasowi i zmieniającym się realiom. Z drugiej strony, może nie tyleż te prawdy są stałe, co my pozostajemy niezmienni w pewnych postawach i międzyludzkich relacjach. Szef pozostaje szefem nawet, jeśli jesteśmy z nim na "Ty" i co tydzień ogrywamy go w squasha. Dziecko pozostanie dzieckiem, nawet jeśli dziś dojrzewa szybciej i szybciej próbuje odciąć pępowinę łączącą je ze światem jego protoplastów. W końcu żona... W jej relacjach z mężem, wydawać by się mogło, zmienia się najwięcej. Tylko dlaczego po wyjściu z Teatru na twarzach tak wielu kobiet malowało się zdziwienie i wzruszenie, i tak często padały wyszeptane z lekkim zażenowaniem słowa "to było o mnie..."?
Judyta Berłowska w pięknym stylu wygrała z czasem. Jej "Nora" jest bardzo klasyczna, a jednocześnie niezwykle współczesna. Scenografia i kostiumy zdają się podkreślać tę ponadczasowość – ubrania mogłyby być noszone zarówno dziś, jak i w innym stuleciu, a oszczędne choć nie pozbawione ciekawych zabiegów "grających" w sztuce wnętrze mieszkania Helmerów, skutecznie opiera się przynależności do jakiegokolwiek stylu w architekturze.
W tytułową rolę wcieliła się Izabela Baran. Jej powierzchowność dała Norze wspaniałą, słodką twarz, a jednocześnie pełne temperamentu, zmysłowe szaleństwo. Natomiast warsztat, który posiadła, wyzwolił w widzach wibrujące, jak drżenie jej rąk, emocje. To była mocna i trafna kreacja, którą pamiętać będę bardzo długo.
Podobnie wyraziście w pamięci pozostanie mi druga z aktorek, grająca panią Linde Dominka Majewska. Wykreowała niepokojącą postać, obecność której była – jak daleki grzmot w pogodny dzień – zwiastunem nadejścia niszczącego żywiołu. W finale zaskoczyła – dzięki niej rozstąpiło się morze.
W tym spektaklu nie znalazłam niczego, co chciałabym (mogłabym) skrytykować. Panowie – Piotr Bułka, Mariusz Galilejczyk i Maciej Miszczak – również grali mistrzowsko, choć ich postaci były czymś w rodzaju trampoliny, od której odbijały się emocje Nory, uderzając następnie w widzów ze wzmożoną siłą. Taką jednak mieli odegrać rolę. I zrobili to perfekcyjnie.
Kolejne odsłony spektaklu odbędą się w połowie września. Warto już dziś zarezerwować bilet. Spektakl grany jest kameralnie, na małej sali, zatem ilość miejsc jest bardzo ograniczona.
Adriana Urgacz-Kuźniak
Komentarze
Zostaw komentarz